Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie, zające, lisy, wszystko węszy śnieg, śmiga po białych polanach, rozdyma nozdrza z roskoszą lecz strzyże słuchami z kocią ostrożnością, by się nie zdradzić.
Cały świat w uśpieniu, czy też jest zdumiony naglą bielą, bo cisza i martwota ogłuszająca.
Wprawdzie niema już smętnego widoku grudy, ani nagich gałęzi, bo wszystko jest jak na uroczystość ustrojone, ale właśnie ta nagła zmiana ogłusza. Tak jakby się dostało odrazu, z brudnej kurnej chaty, do kryształowego pałacu o marmurowych posadzkach. Piersi wydają okrzyk — A-a-a-a! — Okrzyk zdumienia i radości brzmi dokoła, bo i roziskrzone oczy zwierząt i chrapy ich rozwiane zdają się wołać do śnieżnych ostępów.
— Aaaa!...
Niegdzie jeszcze niema tropu, nigdzie szlaku, bo i ludzie, i zwierzęta siedzą cicho, nie obyci z tym nowym światem.
Nastąpiło zrównanie dróg i różnych zakątków. Pod mocą i osłoną śniegu zginęły nierówności gruntu, znikły wszelkie trzęsawiska, wrzosowiska, moczary i wyboiste drożyny. Wszystko grzęźnie w śniegach. Przybyło dla ludzi i zwierząt dużo miejsca. Ale to spowodowuje tylko wzmocnione igrzyska; zaczyna się wspólne czekanie na siebie i śledzenie wzajemne. Lis poluje i wytropia zająca, człowiek —