Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jezus Marja Józef! — krzyknęła Małgosia nieludzkim wrzaskiem.
Poznała głos panicza Fonsia... Teraz dopiero oprzytomniawszy zrozumiała całą grozę położenia. Rozpacz owładnęła nią przemożnie. Krzyczy jak opętana i szarpie się ze straszliwą mocą, dobywa sił niebywałych, ale skuwają jej członki jak żelazem ramiona panicza. Widzi ich teraz nad sobą obydwóch. Jeden jej zaciska usta dłonią, drugi trzyma ręce, obaj błyskają zębami z wściekłością, harkot zwierzęcy wydobywa się z ich pożądliwych piersi:
— Milcz ty... milcz... nic ci się głupia nie stanie, damy ci piękne kolczyki i paciorki i pieniędzy... Małgosia... słyszysz....
— Puśćcie mnie, zbóje zatracone!... Olek... ratuj!... Ludzie ratunku!... ratunku!...
Wyrwała ręce z uwięzi, jakąś siłą cudowną chyba, i wszystkie palce wpija w twarz Fonsia. Syknął i puścił ją na chwilę. Zerwała się na nogi, skoczyła jak żbik do ucieczki.
Chciał ją dopędzić, ale dziewczyna zwinna i w najwyższym stopniu przerażona uciekała jak ścigana sarna. Panicze zaklęli i zostali w tyle.
— Maryjo święta ratuj! — woła Małgosia i pędzi bezpamiętnie.
Blisko ognisk nagle truchleje, naprzeciw niej biegnie Olek oszalały, blady, straszny. Dopada do Małgosi i chwyta ją za ramię.