Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

polanie. A muzyka gra co raz huczniej, co raz wścieklej. Szał taneczny ogarnia wszystkich, trunki dodają upojeń.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dwaj młodzi panicze, gracze nie lada, kierują zabawą i osobami. Olek roztańczony zapomniał chwilowo nawet o żonie. Alkohol w nim buszuje i czyni trochę nieprzytomnym żwawy umysł chłopca. Małgosi już także czmera w mózgu: jest osłabiona, senna. Panicze wywiedli ją na ganek z powodzeniem, dziewczyna nie bardzo wie, co się z nią robi, zdaje sobie sprawę, że to jej wesele z Olkiem, a oto i Olek z nią, cukierki sam do ust jej wkłada i śmieje się do niej i szepce jej do ucha, że ją kocha, że ona mu najmilejsza. Tylko dziwne, że Olek dziś bez blachy na piersiach nie w szarej kurtce z zielonymi lampasami, ino w jakiemś ubraniu pięknem i pachnącem jak kwiat. Oczy mu błyszczą kiej żużle a głos drży.
Objął ją w pół i całuje ustami gorącemi jak ogień i wiedzie ją gdzieś prędko, jakby się śpiesząc.
— Czy my do Sosnowa idziewa — pyta Małgosia.
— Do Sosnowa, do naszej chałupy, — odpowiada głos obcy, bo Olkowi tak się z miłowania głos zmienił.
I znowu rozpalone usta przyciskają usta