Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

echo ryków jelenich. Czasem znów inne głosy uderzają w monotonną gwarę lasu.
Słychać bek łosi, które również gromadzą się w stada, idąc na przełaj do rykowisk. Więc w pochodzie swym troszczą gałęzie, łamią małe drzewka i tętent głuchy, ponury niesie się po boru przed nimi i za nimi. Słychać łomot chrustu pod racicami dzików, one znowu idą gromadnie na żołędzie do dębiny, lub na buczynę. Rechtanie samur i odyńców brzmi żarłocznie, idą ciężko, obżarte już kartoflami z pola, idą na swój deser. Warchlaki kwiczą i tętnią wesoło po lesie.
Pełno głosów, ruchów i barw. Na mchu leśnym, na mokrych nadgniłych trawach różowią się jeszcze rydze, okryte lepką wilgotną powłoką. Żółte gąski, czerwone syrojadki i zielonki ogromne jak liście klonów. Bedłek całe pospólstwo, tylko borowików już mało. Za to żurawiny czerwoną smugą zaścielają las, w słońcu są jak krwawniki; gdzieniegdzie ponsowieją borówki, resztki ich małe, niedorodne, ostatki z wielkiego rodu, który już wygasł. Głównie panoszą się rydze, deptane przez zwierzęta, zrywane przez ludzi, lecz pomimo to miny nie tracą i młodzieńczego rumieńca.
Bór żyje sam sobie i dla siebie, przygotowuje się do zimy, posłusznie zmieniając kolory swych szat i zdejmując je bez protestu. Sy-