Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O zupełnym już zmierzchu Jurek siedzi w kucki za pniem sosny, skryty w nizkiej sośninie, razem z ojcem swym. Spotkał ojca u gajowego i obaj przyszli oglądać rykowisko. Stary obywatel cieszy się, widząc, że syna coś innego interesuje, niż ślęczenie nad książkami i wybieranie stanowiska, zawsze dalekiego od jego osobistych marzeń. Cóż to się stało, że Jurek cały dzień przepędził na polach i łąkach, zmókł, a nie narzeka i nie myśli o wynalezieniu takiego aparatu, żeby zastosowywał pogodę do życzeń ludzkich. Dawniej zawsze o tem rozprawiał, tylko o naukach i jej wynalazkach. A dziś, o dziwo! Rozpytywał gajowego, ile ma gruntu, jak uprawia, czy zna się na roli, czy umie czytać. A potem, jakie to są poranki w lesie, jakie wieczory, jakie mają przyzwyczajenia sarny, a jak tępić wilki i lisy. I gajowy był zdumiony ciekawością panicza, ojciec zaś rósł z radości.
— Może to krew właściwa odzywa się w nim, instynkt pędzi wilka do lasu — myśli stary pan i ręce zaciera.
Patrzą obaj ciekawie na polanę leśną, miejsce ryków.
Już zebrało się dużo sarn, pląsają z gracją, jakby się popisywały wdziękami przed męską młodzieżą. Bo i kozioł przewodnik już kołuje wśród samic i kilku zawadjackich młodzieńców