Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do ziemi, plackiem się rozciąga i chłostany przez deszcz, czeka nowej sposobności, aby odemścić swą porażkę. Ale chmura zapanowała wszechwładnie. Ulewa zwichrzoną falą zamgliła świat. Rozpłynięta po obłokach szarość zaćmiła jasne sklepienie powietrznych sfer. Horyzont nurza się w strumieniach wody, otoczony bezbrzeżną powodzią walącą z góry. Z łoskotem deszcz wpada w łany jarzyn polnych, płucze je, chlusta obfitym prysznicem. Zagonami na kartofliskach, płyną rynsztoki brudnej, spienionej wody, niosąc poobłamywane źdźbła naciny. Deszcz objął ziemię w swój uścisk i praży ją bez litości. Deszcz może ostatni z letnich, zapowiedź jesiennych szarug.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jurek wraca do domu zmęczony i głodny. Deszcz padał a on stał pod wierzbą przydrożną, moknąc spokojnie i myśląc. Ten dzień, to przesilenie w jego chorobie myślowej, to punkt kulminacyjny i rozstrzygający. Wolno sunie się po błocie w stronę domu. Deszcz przestał lać, zapada wieczór. Fijolety zachodu przebiły nawet chmurne opończe i błysły słabo, anemicznie, lecz jak by nadzieją, że jutro będzie pogoda. Jurek przypomina sobie, że chciał zobaczyć rykowisko jeleni, które obiecał mu pokazać stary gajowy.
— Do lasu nie daleko, a to przyjemna rzecz musi być taki widok. Pójdę!