Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




Mgły poranne zalały jesienne już pola i łąki. Burzą się biało-siwe opary i płyną z ziemi do góry, niby fale wód zbałwanionych, kipiących. Olchy obrosłe dokoła kląbami młodych swych odrośli, stoją wśród nurtów oparnych, jakby w wieńcach i patrzą z wyżyn na kłębiące się u ich stóp morze białe. Nad żółtemi rżyskami pól wiszą ciężko długie sznury babiego lata, mokre od rosy i pokurczone wiją się te białe moty, oprzędzając smętnie jasne pola.
Cisza panuje martwa, zdaje się, że jak płody ziemi w przeważnej liczbie pochowano już do stodół, tak i zwierz wszelaki skrył się w leśne komysze, przerażony pustką i dziwną jasnością świata. Tu i owdzie sterczą jeszcze gaje łubinów, siedzą dotąd w ziemi kartofle, prezentujące się zwiędłą naciną. Jeszcze trochę jarzyn nie zebrano, lecz w nich zające boją się lokować na stałe, czując instynktownie prędko ruinę i tych schronisk. Ale w mgłach zwierzyna czuje się bezpieczną. Harcują więc po łąkach i rżyskach młode zające-marczaki, spacerują wolno stada tłustych kuropatw, cho-