Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z krzykiem ludzie skoczyli na nogi. Piorun uderzył obok w dużą sosnę i rozdarł ją na dwie części.
Z suchym łoskotem oderwała się połowa drzewa i rwąc sznury włókien padła na ziemię prawie u stóp Tomczuków i wędrownej pary. Odłam sosny przedzielił ich, z głuchym stękiem legł na ziemi i kona.
Ludzie stoją, patrząc sobie w oczy. Aż oto z ust Tomczukowej wyrywa się krzyk okropny, radosny i tragiczny, nabrzmiały niewiarą, boleścią i przerażeniem.
— Józek! tyżeś to sam, czy twoja dusza?...
— Józek!
— Matko!
Nędzny wędrowiec jednym susem przeskakuje zwaloną sosnę i porywa matkę w ramiona.
— To ja... to ja! O la Boga, że to was spotykam!...
— Pomimo burzy robi się nowy zamęt. Stary Tomczuk z początku myśli, że piorun pomieszał w głowie i jemu i żonie, potem jest pewny, że śni. Lecz głos Józefa, płacz żony, scena radosnych powitań pomiędzy matką i synem, wreszcie to, że Józef i do niego zwraca z okrzykiem „tato, wy mnie nie poznajecie“ wywołuje skutek w stwardniałem sercu starego.
Syn wrócił z Ameryki, jak dziad z torbami, zmordowany pracą przechodzącą ludzkie siły,