Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tomczuk z żoną, uciekając przed nawałnicą, wpadają do zagajnika młodziutkich sosenek, pochylonych od wichury. Otuleni w zwoje mokrych igieł, siedzą drżąc i szepcąc pacierze.
— A słowo stało się ciałem — powtarzają głośno po każdym piorunie.
Naprzeciw nich również pod sosenką majaczą także jakieś łachmany, mokre od deszczu nędzne. Przysunięte do siebie blisko dwie postacie ludzkie mają twarze żebraków, posiekane od wichru czy słońca, ale blade, trupio żółte, pozwijane w fałdy i składy głębokie. Oczy zamknięte nadają twarzom bolesny wyraz męczenników. Nędza wieje od nich i głód. Może to ułomni, bo ręce założone za kolana i podtrzymujące wstrętne łachmany, są popuchnięte i sino-czarnej barwy. Siedzą w kuckach, obojętni, na trzask piorunów bierni, jakby zastygli w swej biedzie ciężkiej aż niemal dotykalnej.
Oboje Tomczukowie przyglądają się im uważnie. Niema obserwacja pochłania ich, zapominają o burzy, o deszczu, ta para wędrowców przykuwa do siebie wzrok Tomczuków. Twarz mężczyzny wydaje się im znajomą, kobiety zupełnie obcą, ale siła przemożna popycha starych do tych znękanych ludzi, siła dziwna, której nie mogą się oprzeć.
Wtem rozległ się grom ogłuszający i błysk.