Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Białe margerytki pobłażliwie kiwają główkami. Mrużą ognikami łaskawie, świecące wszędzie świetliki:
— Wieczna żądza i głód ludzki, aby ujrzyć cud, ale... to są tajnie mistyczne, to są zjawy... nie dla was... uciekajcie.
— Nie dla was!... Nie dla was!... — idą szepty gęste wśród traw i kwiecia.
— Nie dla was!... — szumią groźnie dęby, chrzęszczą jodły i sosny.
Tylko paproć milczy jakaś senna, dziwnie rozmarzona. Chwieją się łagodnie bujne pióra zielone, a krzew cały jest jakby zatopiony w niemej kontemplacji, wpatrzony w siebie z zachwytem, z nabożeństwem niemal, gdyż poczyna cud.
Adaś lęka się trochę mowy kwiatów, ich ostrzeżeń, ale wygląd paproci przykuwa go na miejscu.
— Tu się coś spełni bajecznego, to będzie nieziemskość — myśli Adaś i wlepia oczy w krzew tajemniczy i czeka.
Zaczynają się dziać rzeczy istotnie mytowe, cała polana zmienia swój powabny wygląd, przeistacza się w sposób okropny. Z głębin leśnych wychodzą korowody mar straszliwe, stwory o głowach żmij, skrzydłach nietoperzy na ludzkim tułowiu. Gady ohydne na płetwach, z zębatemi grzbietami. Triceratopsy przedpo-