Przejdź do zawartości

Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wie pan, że nic a nic, tak mię tylko coś unosi, boję się tego cudu, co ma się spełnić. A jeśli to na nas tak podziała, że zwarjujemy?
— No to już przepadło! Nie będziemy czuli, co się z nami stało, dla ideału.
— Dziękuję panu za taką rzecz!
— Więc niechce pani oglądać rozkwitu paproci?
— Ależ owszem, chcę.
— No to siedźmy cicho, bo kwiat tajemniczy świadków nie lubi.
Umilkli. Tylko bór szumi, kwiaty roznoszą szelest jedwabny i cicho śmigają nocne ćmy. Księżyc łyska zalotnie, ślizga się po falach kwiatów i mota urok i słodyczą napawa cały bór, polankę, paprocie i młode rozmarzone dusze Adasia i Hani.
Oni zaś czekają cudu.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Czekają długo, cierpliwie. Szmery nocne upajają ich wrażliwość, umysły spowite są w atmosferze fantazji i snują czarowne tęcze ideałów. Lekki ruch traw i liści kołysze, jak fale spokojnych wód, rozmowa nocna kwiatów budzi ciekawość.
Adaś widzi jak smukłe, żółte przytulje nachylają się do niego, słyszy szept:
— Uciekajcie stąd, tu będą dziwy niedostępne dla oczu ludzkich, to są widoki nie dla was.