Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dyjna, niby pieśń ziemi zbudzonej do życia, niby hejnał porywający, który roni samą słodycz i potrafi rozkołysać nerwy, aż do utraty zmysłów.
Anielka upaja się i śni. Śni o minionem szczęściu, co przed dwoma tygodniami zmarło.
Na drugi dzień Anielka jest jeszcze smutniejszą, ogarnia ją apatja. Miejscowy proboszcz, święcąc tradycyjny stół uginający się od ciast i mięsiw, przemawia do dziewczyny serdecznie, ale sam czuje, że wpływu już nie ma. Zmartwiony staruszek ze smutkiem patrzy na swą penitentkę i faworytkę. Jest bezsilnym, aby ją pocieszyć. Modli się cicho o jej spokój. Anielka przez cały dzień Wielkosobotni chodzi po polach, zanurza się w zagajnikach, wchłaniając ożywcze prądy wiosenne, i marzy.
O czem? O swej niedoli w przeciwstawieniu do możliwego szczęścia. Dziewczyna słucha świergotu skowronka w obłokach, wrzasku czajek nad łąkami i niezliczonego hałasu wróbli. Zrywa błękitne przylaszczki, białe zawilce gajowe, zgarnia całe garście żółtych kaczeńców z mokrych łąk i jak dziecko cieszy się przyrodą obok starczej apatji życiowej i życiowego pesymizmu.
Młodość i bujność natury walczy w niej z całkowitem zgnębieniem duchowem.
Pragnie, by się prędzej spełnił czas do