Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Parobek batem wskazywał na odległe drogi i pola.
— O! widzi pan? te ludzie chyba u Boga mają zasługę.
— Dziwne! dziwne! mruczał staruszek.
— Cud nie cud — ale kiedy postawili? i tyle?
Wjechali do Borowienek. W opłotkach ujrzeli gospodarza jadącego na jarmark.
— Stój! — zawołał staruszek.
— Pochwalony Jezus! a co to pan wraca? — spytał chłop uchylając czapki.
— Wracam, mieliście wczoraj rację, bracie, przyjaciel do śmierci nie dotrzyma.
— A bo nie, panie? święta prawda.
Staruszek pochylił się do chłopa.
— Co to u was tyle krzyży... nowych? spytał.
Chłop spojrzał tajemniczo, ale uśmiechnął się.
— Pan Bóg dał — odrzekł krótko.
— Pozwolili postawić?
— Nie. Ale Bóg dał taką moc, że kto robił i kiedy... niewiadomo... a stanęły wszystkie... w jednej godzinie.
— Już ich nie zwalą.
— A, a, a — zawołał parobek.