Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

widział, na wszystko patrzał spokojnie, bez wybuchów, flegmatycznie.
Tylko kury piały w zagrodach, a czasem zakwiliła zbudzona przepiórka ........

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Drogą od wsi posuwał się prędko i cicho szczupły orszak.
Czterech ludzi niosło ciężar wielki, z uwagą i uszanowaniem.
Toć to już poświęcone, już chwałę Boga wyraża.
Za nimi szło kilku innych, a dwóch na przedzie rozglądając się bacznie. Ale wszędzie cicho, pola głuche w jasnej sukience miesiąca.
We wsi prawie nikt nie śpi, chociaż w chatach ciemno. Kto wyszedł, ten idzie w orszaku — ale wielkiego tłumu nie mogło być, reszta pozostała w zagrodach. Mężczyzni i kobiety schowani za węgłami domostw, przykucnięci do płotów, wtuleni do stogów ze zbożem we własnych gumnach, patrzą ciekawie na pole, na drogę wśród wierzb i na tę garstkę ludzi, idących wolno ze świętym ciężarem. Inni, postawieni na straży, główną uwagę skierowują na jeden dom w środku wsi, porządniejszy od innych, ale ponury, skąd strach płynie na wszystkich. Tam panuje głuche milczenie, śpią niedomyślając się, co robi wieś w tej ciszy roztęsknionej nocy.