Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wielka kula wychynęła z za boru, ogromna tarcza pełni płynęła w górę, coraz wyżej, nabierając w siebie złota i jaśni. Czerwień opadała, księżyc malał, lecz blaski jego zataczały koła szerokie.
I świat cały stanął w srebrno-sinej toni rozetkany rzutami gwiazd, błękitny, przezroczy.
A wielki lampjon miesiąca świecił z góry cicho, spokojnie, ział matowemi błyskami, wciskał szklistą emalję w najgłębsze cienie, wypędzał je z gąszczów łubinowych, kwiaty roślin malując w srebrne kiście.
Rzeczka nabrała w siebie mlecznych opali, biegła zbuntowana, skręcona w wirach kamienistych, gdzie opale roztłukując się błyszczały jak rozsypane gwiazdy.
Ledwo wyczute delikatne prądy nocne łechtały jesienną woń powietrzną. Gdzieniegdzie zawieszone nad polami przędze babiego lata wznosiły się powiewem w rozsrebrzoną nieskończoność i poszarpane na strzępy, wydłużone w cieniutkie włosy, zaczepiały końcem o gałęzie i krzewy, omotując je sobą ciasno plecionką błyszczących nici.
Cisza wielka i sen ogarnął świat i ludzi. Jaśniejący stróż nocny na niebie, sam jeden czuwał i twarzą zwrócony do ziemi kołysał się do snu, sklejał ociężałe powieki i wszystko