Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Burza idzie, a siano nie zebrane, — szepnęła Fedotka zrywając się z miejsca. Skoczyła na łąki. W tem dobrze znany głos zawołał na nią.
— Fedotka! czego uciekasz?... już do ciebie idę czarnobrewo.
Dziewczyna zdrętwiała, opuściła ręce na spódnicę, patrząc na Daniłka w osłupieniu.
— Szczo ty zabyła o mnie?... hej! jaka ty harna zawsze! — mówił podchodząc przystojny, czarniawy chłopak w żołnierskim mundurze. Czapkę miał nałożoną z fantazją i czerwoną wstążeczkę odznaczenia na piersiach. Ręce trzymał w kieszeniach. Szedł dużemi krokami w butach wyszuwaksowanych i błyszczących zdaleka. Fedotka, stojąc jak wkuta w ziemię, patrzała na Daniłka bez tchu, bez słowa. Chłopak podszedł, porwał ją w pół i zaczął całować, obracał Fedotkę w kółko, śmiejąc się wesoło.
— Hej czarnobrewo! jaka ty harna!... a mnie gadali ludzie, co ty zamąż poszła. No, myślał sobie, jak poszła to poszła, czy to jej niewola?... żal mnie było, ale co?... miał płakać?... jakiż ja by był sołdat. Aż tu dziewczyna jest, i taka sama zazula jak była. Ot ja się i ucieszył, czarnobrewo moja, takiej jak ty to ja nie baczył, choć cały świat zjeździł.
— A taki do mnie spoczątku nie przyszedł,