Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Weszli do obszernej stancji, brudnej i cuchnącej. Okopcona lampka z blaszannym daszkiem zwieszała się od sufitu. W głębi żydówka robiła pończochę a kilkoro żydziąt spało po kątach.
— Nu! czego ty odemnie chcesz? — zapytał żyd zamykając drzwi za sobą.
Fedotka przysunęła się bliżej, szepcąc.
— Panie Josiel, wy znający, wy bywali po miastach, skażyte meni, czy to prawda szczo wojna wełyka na świtie, i bohaćko narodu na nią poszło? skażyte panie Josiel.
— Żyd patrzał na nią zdumiony.
— Wojna? ny! kto tobi mówił o wojnie? jaka wojna, co ty gadasz?...
— Ludy każut szczo duża wojna, to choczu was popytat’sia czy to prawda?
— Kto tobi gadał takie głupie rzecz, ciebie ktoś zdurzył, kto tobi mówił?...
— Maksym mówił — odrzekła.
Żyd zaśmiał się cicho.
— Oj durna ty dziewczyna, toż on ciebie oszukał, co tu gadać, nijakiej wojny nie ma, na co ona komu potrzebna?... ale po co Maksym tobie gadał o wojnie?...
Fedotka wzruszyła ramionami.
— Abo ja wiem.