Strona:Helena Mniszek-Książęta boru.djvu/017

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skich rzuciło się na niego z kłonicami. Jeden chwycił Felka za plecy, chcąc mu odebrać rewolwer. Chłopak odwrócił się, strzelił dwa razy. Gospodarz jęknął i zwalili się razem przez drabinę na kamienie szosy. W tem konie puszczone przez Makara ruszyły naprzód, podjudzone strzałami rwały z kopyta, unosząc potargany wóz i walczących ludzi. Felek został sam; patrzał wystraszonym wzrokiem na plecy leżącego człowieka którego zabił. Mróz mu przechodził po kościach, przerażenie podnosiło włosy na głowie. Usłyszał jęk, nogi się pod nim ugięły ze strachu i zarazem z radości co mu buchnęła do serca.
— Ten człowiek jeszcze żyje!.. dla Boga ratować go, ratować.
Zapomniał o własnem bezpieczeństwie, skoczył do rowu obok szosy i naczerpnął pełną czapkę wody. Dysząc, mocno blady jak śmierć, klęknął i zaczął dźwigać konającego chcąc go przewrócić na wznak. Z piersi zabitego wychodziło chrapliwe rzężenie, nogami i rękoma kopał kamienie. Felek obrócił go twarzą do siebie, i chlusnął mu wodę wotwarte oczy.
Nagle ręce Felka opadły z przerażenia, głowa konającego stuknęła na kupie kamieni. Chłopak zerwał się i podnosząc ręce w górę krzyknął jak szalony.