Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   93   —

— Byłbym gotów zaspokoić tę ciekawość. Nieprawda, zdziwioną jest pani, że wodziciel psów tak śpiewać może?
— Jestem zachwycona.
— Jest to rzecz bardzo pojedyńcza. Nie byłem zawsze tem, czem dziś jestem. Niegdyś byłem... tak, byłem służącym u wielkiego śpiewaka i przez naśladownictwo tak, jak papuga, nauczyłem się kilku arji, które mój pan ćwiczył. Otóż wszystko.
Dama nie odpowiedziała nic, tylko długo przyglądała się Witalisowi, który stał przed nią w postawie wyrażającej zmieszanie.
— Do widzenia, panu, — rzekła, kładąc nacisk na słowie „panu“, które wymówiła obcym akcentem; do widzenia i raz jeszcze przyjm pan podziękowania za podniosłe wzruszenia, jakich doznałam, słuchając pańskiego śpiewu.
Poczem pochyliwszy się nad Kapim, włożyła w skarbonkę złoty pieniądz.
Wróciliśmy do oberży.
Biegłem pierwszy po schodach i wpadłem do pokoju. — Ogień nie wygasł jeszcze, lecz już nie palił się jasnym płomieniem.
Zapaliłem prędko świecę i szukałem wzrokiem Żolisia, zdziwiony, że nie słyszę jego oddechu.
Leżał na derce, cały wyciągnięty w swoim mundurze generalskim, który musiał przywdziać i zdawał się być uśpionym.
Pochyliłem się nad nim, aby go ująć ostrożnie za łapkę, nie budząc go.
Ta łapka była zimna.
W tej chwili Witalis wszedł do pokoju.
Zwróciłem się do niego: Żoliś jest zimny.
Witalis pochylił się także nad nim.
— Niestety, — rzekł, — on już nie żyje. Tak się stać miało. Widzisz, Remi, zawiniłem, zabierając cię pani