Milligan. Jestem ukarany. Przedtem Zerbino, Psinka; dzisiaj Żoliś; ale nie na tem koniec.
Dzieliła nas jeszcze znaczna odleglość od Paryża.
Drogami, zawianemi śniegiem, w poświście wichru północnego, który dął nam w twarze, — odbywaliśmy dalszą drogę.
Jak smutnemi były te dlugie marsze!
Witalis szedł na czele, ja kroczyłem za nim, a Kapi memi śladami.
Na szczęście Kapi był bardziej przyjacielskim, niż nasz mistrz i często idąc, poczułem wilgotne i ciepłe dotknięcie na mej ręce, — to Kapi mi ją lizał, jakby mi chciał powiedzieć:
— Wiedz, że jestem tu, ja Kapi, ja, twój przyjaciel!
I wtedy głaskałem go delikatnie, nie zatrzymując się.
Cóż poczniemy w Paryżu w takiej nędzy, w jakiej się znajdowaliśmy?
To było pytanie, które sam sobie z trwogą często zadawałem w czasie tych długich marszy.
Byłbym się chętnie zapytał o to Witalisa, lecz nie śmiałem, tak był ponuro usposobionym i tak zwięzłym w swych odezwach.
Wreszcie pewnego dnia stanął obok mnie i objął mnie takiem spojrzeniem, że odczułem, iż dowiem się tego, co oddawna wiedzieć pragnąłem.
— A więc zmienił się tryb naszego życia, — rzekł, jakby prowadził dalej rozmowę oddawna już rozpoczętą, — za cztery godziny będziemy w Paryżu.
— Ach, to więc Paryż rozciąga się tam przed nami?
— W istocie.
Po chwili dodał: W Paryżu rozstaniemy się.
Spojrzałem na Witalisa. I on na mnie patrzał, a bla-