Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W czasie naszej nieobecności zapalił się stos gałęzi, nagromadzony przed kominkiem i, płonąc, oświecał najciemniejsze kąty szałasu.
Nie spostrzegłem nigdzie Żolisia.
Derka jego leżała przed ogniem, lecz małpka gdzieś się zapodziała.
Wołaliśmy na Żolisia, ale nie pokazał się.
Witalis powiedział mi, że obudziwszy się, poczuł go przy sobie, mógł zatem wtedy dopiero zginąć, gdy wyszliśmy.
Z płonącemi szczapami wyszliśmy znów, pochyleni naprzód, szukając śladów Żolisia na śniegu.
Nie znaleźliśmy ich.
Wróciliśmy do szałasu, aby zobaczyć, czy się nie wcisnął gdzie między chrust.
Nasze poszukiwanie trwało długo. Po dziesięć razy przeszukaliśmy każde miejsce, każdy kącik. Wszedłem na ramiona Witalisa, aby przepatrzeć gałęzie, tworzące nasz dach; — wszystko nadaremno.
Od czasu do czasu zatrzymywaliśmy się, aby wołać na niego. Nic, ciągle nic.
Witalis i ja byliśmy zrozpaczeni.
Zapytałem mistrza, czy nie przypuszcza czasem, że wilki porwały także Żolisia.
— Nie, — odrzekł, — wilki nie odważyły się wejść do szałasu. Sądzę, że rzuciły się na Zerbina i Psinkę, gdy te wyszły. Prawdopodobnie Żoliś przestraszony schował się gdzie w czasie, gdy byliśmy na dworze i to mnie niepokoi, gdyż przy tem okropnem powietrzu zaziębi się, a zaziębienie będzie dla niego śmiertelnem.
— A więc szukajmy jeszcze.
Nanowo rozpoczęliśmy nasze poszukiwania, które jednak nie wypadły szczęśliwiej niż za pierwszym razem.
— Musimy zaczekać do rana, — rzekł Witalis.
Zaledwie się cokolwiek rozwidniło, wyszliśmy z szałasu. Witalis uzbroił się w mocny kij, ja wziąłem podobny.