żywszy przy sobie Żolisia, zawiniętego w derkę. Wkrótce jego przyspieszony, miarowy oddech przekonał mnie o tem, że zasnął głęboko.
Śnieg pokrył wszystko: rośliny, krzewy, drzewa. Tak daleko, jak okiem można było sięgnąć, rozciągał się jakby obrus nierówno ułożony, lecz jednostajnie biały. Wreszcie zbliżyłem się do ognia i dołożywszy trzy czy cztery kawałki drzewa na krzyż, jeden nad drugim, przysiadłem na kamieniu, który mi służył za poduszkę.
Dosyć długo zabawiałem się przyglądaniem się iskrom ogniowym, lecz zwolna znużenie ogarniać mnie poczęło, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy.
Gdybym się był musiał zająć przyspasabianiem drzewa, to chodząc po szałasie, byłbym się roztrzeźwił, ale siedząc i nie mając nic do czynienia prócz dokładania od czasu do czasu gałęzi na ogień, dałem się opanować senności i nie wiedząc o tem, zasnąłem.
Nagle zbudziło mnie wściekłe ujadanie. — Była zupełna noc. Zapewne spałem długo i ogień tlił się zaledwie, nie rozświecając nawet szałasu. Kapi rzucił się ku drzwiom, ale nie wyszedł, tylko ujadał przed wejściem.
Na jego szczekanie odpowiedziało dwu czy trzykrotne żałosne skomlenie, w którem rozpoznałem głos Psinki. To skomlenie dochodziło z poza szałasu i z niezbyt wielkiej odległości.
Chciałem wyjść, lecz mistrz zatrzymał mnie, kładąc mi rękę na ramieniu.
— Dołóż najpierw drzewa na ogień, — rozkazał mi.
Gdym to spełnił, wyciągnął z ognia tlącą szczepę drzewną, na którą dmuchał, aby się całkiem rozżarzyła. Myślałem, że ją odrzuci napowrót w ogień, ale zatrzymał ją w ręku.
— Chodźmy teraz, — rzekł, — ty idź za mną, a Kapi na przodzie.
Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/90
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.
— 84 —