Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   69   —

jakby się przygotowywał do przedstawienia, o którem jednak tego dnia nie było mowy.
Pani Milligan ułożyła syna w cieniu i usiadła przy nim.
— Odprowadź psy i małpkę, — rzekła, — musimy pracować.
Uczyniłem, czego żądała i oddaliłem się wraz z moją trupą.
Lecz jakąż pracę miał wykonywać ten biedny chory malec? Widziałem zdala, że matka jego przesłuchiwała go lekcji, trzymając przed sobą książkę otwartą.
Wyciągnięty na desce, Artur powtarzał, nie czyniąc żadnego poruszenia.
— Nie umiesz zadanej bajki, — rzekła.
— O mamo! — odparł głosem zrozpaczonym.
— Robisz dziś więcej omyłek niż wczoraj.
— Starałem się nauczyć.
— Ale nie nauczyłeś się.
— Nie mogłem.
— Dlaczego?
— Nie wiem..., nie mogłem..., chory jestem.
— Nie jesteś chorym umysłowo. Nie pozwolę na to, abyś wymawiając się chorobą, wzrastał bez nauki.
— Zapewniam cię, mamo, że nie mogę, — odparł Artur i począł płakać.
Ale pani Milligan pozostała niewzruszoną, choć było widać, że łzy syna przykrość jej sprawiają.
— Chciałam pozwolić ci bawić się dziś zrana z Remim i z pieskiem, — mówiła, — ale nie będziesz się prędzej bawił, dopóki nie powtórzysz twej bajki bez błędu.
Mówiąc to, wręczyła książkę Arturowi i odeszła kilka kroków, aby wejść do wnętrza statku.
Artur łkał głośno.
Pani Milligan podeszła więc znów do syna.
— Czy chcesz, żebyśmy się razem uczyli? — zapytała.