Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   58   —

nami, które w kwitnących girlandach opadały wzdłuż płynącej wody. Było tu prześlicznie.
Pozostawało mi jedno. Trzeba było czekać, aż Zerbino zechce powrócić. Znałem go; po pierwszym odruchu buntu, podda się karze, na jaką zasłużył i powróci skruszony.
Usiadłem pod drzewem, przywiązawszy Żolisia, aby czasem nie przyszła mu fantazja pobiec za Zerbinem. — Kapi i Psinka ułożyły się u moich nóg.
Czas upływał, a Zerbino nie pokazywał się. — Wreszcie usnąłem w słońcu.
Gdy się zbudziłem, musiało upłynąć już wiele godzin dnia, bo słońce chyliło się ku zachodowi. Lecz nie potrzebowałem patrzeć na słońce, aby wiedzieć, że jest późno; próżny żołądek przypominał mi, że to już dawno, gdy zjadłem kawałek chleba. — Oba pieski i Żoliś okazywały także, że są głodne, Kapi i Psinka żałosnemi minkami, a Żoliś strojąc grymasy.
A Zerbina jeszcze nie było.
Wołałem na niego, gwizdałem, ale wszystko na nic się nie zdało, nie pokazał się. — Najadłszy się porządnie na śniadanie, przetrawiał je spokojnie, skulony gdzie pod krzakiem.
Moje położenie stawało się krytycznem. Jeżeli pójdę sobie, Zerbino może zaginąć; jeżeli na miejscu pozostanę, nie będę miał okazji do zarobienia choć paru groszy na jedzenie. — A właśnie potrzeba jedzenia stawała się coraz bardziej naglącą. — Oczy piesków rozpaczliwie utkwione były w moich, a Żoliś tarł sobie brzuszek, wydając gniewne okrzyki.
Cóż uczynić?
Chociaż Zerbino zawinił i postawił nas w okropne położenie, nie mogłem pomyśleć o opuszczeniu go. Cóż powiedziałby mój mistrz, gdybym mu nie odprowadził jego trzech piesków? A zresztą mimo wszystko kochałem tego gałgana Zerbina.