Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   105   —

Nie mówiąc ni słowa, Witalis szedł pochylony, a mimo panującego zimna, dłoń jego parzyła moją rękę. Chwilami zatrzymywał się, aby wesprzeć się przez minutę na mem ramieniu, a wtedy czułem, że całe jego ciało wstrząsało się drganiem kurczowem.
Zazwyczaj nie śmiałem zadawać mu pytań; lecz tym razem uczyniłem wyjątek. Odczuwałem potrzebę powiedzieć mu, że go kocham, lub przynajmniej, że chciałbym uczynić coś dla niego.
— Pan jest chory! — rzekłem w chwili, gdy się zatrzymał.
— Obawiam się, że tak jest, a w każdym razie jestem znużony, wyczerpany. Marsze ostatnich dni zbyt były długie na mój wiek, a zimno tej nocy ścina mi krew w żyłach. Przydałoby mi się wygodne łóżko i kolacja w dobrze ogrzanym pokoju. Ale to jest nieziszczalnem marzeniem. Naprzód, dzieci!
Naprzód! Wyszliśmy za miasto, poza rzędy kamienic, idąc częściowo wzdłuż murów, częściowo otwartem polem, lecz idąc ciągle.
Choć było ciemno i choć drogi krzyżowały się na każdym kroku, Witalis szedł jak człowiek, który wie, dokąd idzie i który zna doskonale drogę. To też kroczyłem za nim bez obawy, że zbłądzimy, niepokojąc się tylko tem, kiedy nareszcie dojdziemy do kamieniołomu.
Szliśmy tak pod wiatr przeszło godzinę, w ponurej ciszy nocnej. Odgłos naszych kroków rozbrzmiewał głucho na zmarzniętej ziemi. Choć sam ledwie powłóczyłem nogami, musiałem teraz prowadzić Witalisa. Nagle zatrzymał się:
— Wejście do kamieniołomu zamknięte. — Tak, zamknięte; nie można wejść.
— Cóż uczynić?
— Nie wiem sam, chyba umrzeć tu.
— O panie!