Strona:Hektor Malot - Bez rodziny.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   104   —

na kamieniu i kilkakrotnie potarł czoło ręką, co było u niego oznaką zmieszania.
— Bardzo to pięknie iść za głosem wspaniałomyślności, — mówił sam do siebie, — ale otóż teraz jesteśmy na bruku paryskim, bez grosza w kieszeni i bez kęsa chleba w żołądku. Czyś głodny?
— Nie jadłem dziś nic prócz małej skórki chleba, jaką dostałem od pana dziś rano.
— A więc, moje biedne dziecko, musisz położyć się spać bez obiadu, jeżeli wogóle będziemy mieli gdzie przenocować.
— Liczyłeś pan na to, że przenocujemy u Garofolego?
— Liczyłem, że ty tam przenocujesz i że dostanę za pozostawienie ciebie u niego z jakie dwadzieścia franków, które na razie byłyby dla mnie wystarczyły. Ale widząc, jak Garofoli obchodzi się z dziećmi, nie mogłem zapanować nad sobą. Nie miałeś przecież ochoty pozostać u niego, nieprawdaż?
Było już późno, i zimno, które w ciągu dnia złagodniało, stało się znów przenikliwem i lodowatem. Wiatr wiał od północy. Zanosiło się na bardzo zimną noc.
Witalis siedział długo na kamieniu w czasie, gdy ja i Kapi staliśmy przed nim nieruchomo, oczekując na jego postanowienie. Wreszcie podniósł się.
— Dokąd pójdziemy?
— Do Żantili, by poszukać kamieniołomu, gdzie niegdyś nocowałem. Czyś zmęczony?
— Wypocząłem u Garofolego.
— Na nieszczęście ja nie jestem wypoczętym i już dalej nie mogę, a jednak trzeba iść. Naprzód, moje dzieci.
Nazwy „moje dzieci“ na pieski i na mnie używał mistrz tylko wtedy, gdy był w dobrym humorze, ale tego wieczoru wypowiedział te słowa ze smutkiem.
Szliśmy znów ciągle ulicami i uliczkami Paryża, a rzadko spotykani przechodnie zdawali się spoglądać na nas ze zdumieniem.