Strona:Harry Dickson -77- Tajemnica grobowca.pdf/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Już ja złożę meldunek w imieniu pani i swoim. Proszę jechać do domu. I proszę się położyć... Jutro dam znać o sobie...
Smutny uśmiech rozjaśnił twarz młodej kobiety, gdy podawała detektywowi na pożegnanie małą, wypielęgnowaną dłoń.

W złodziejskiej spelunce

Napuszony i pewien siebie, dyżurny w podmiejskim posterunku policji wysłuchał nieznajomego z miną wyniosłą i rzekł:
— I ja mam w to wierzyć, panie łaskawy?... Ukradli mumię. A po co im była ta mumia?... To są fantastyczne meldunki, mój panie. Nie wolno takimi bujdami zabierać nam czasu. My mamy sprawy ważniejsze na głowie... O wiele ważniejsze...
Dickson wołał się nie zdradzać. Rzekł tedy tylko krótko:
— Obowiązkiem panów jest sprawdzić ścisłość meldunku. Nie wątpię, że pan to uczyni. Żegnam pana.
Dyżurny, zdumiony takim tonem u jakiegoś tam sobie rentiera podmiejskiego, gdyż za takiego wziął Harry Dicksona, zapomniał go nawet zapytać o adres i personalia choć to należało do jego obowiązków

Detektyw siedział w swym gabinecie, w wygodnym fotelu i palił fajkę. Przed nim stał Tom Wills, jego uczeń i wychowanek.
— Będziesz mi musiał załatwić kilka spraw. Przede wszystkim dowiesz się, w jakim nocnym lokalu bywa Mr. Mateusz Sirrins.
— Napewno w „Złotym Jabłku“. A jeśli nie tam, to w „Belle Vue“. Hulaka dobrze urodzony i szanujący się gdzie indziej bywa? A że Sirrins jest
jacielem jest Dr. Gensbury.[1]
— Czy mógłbyś mi jeszcze coś o nim powiedzieć?
— Owszem. Wiem, że jego nieodłącznym przyjacielem jest Dr. Gesbury.
— Gensbury?... — powtórzył detektyw. — Znam to nazwisko. Nie pamiętam tylko gdzie i kiedy się z tym człowiekiem spotykałem...
— Z Gensburym mógł się pan spotkać tylko w jakiejś jaskini gry, bo Gensbury praktyką lekarska się nie zajmuje. Jest graczem i kto wie, czy nie szulerem.
Dickson zmarszczył brwi:
— Wysoki, — przypominam sobie, — brunet... Typowy Irlandczyk? Czy to nie ten?...
— Właśnie ten.
Detektyw poklepał swego ucznia po ramieniu.
— Bardzo dobrze. Połowę mych zleceń już załatwiłeś, nie ruszając się nawet z miejsca. Dowiesz się czegoś więcej o Sirrinsie, a ja poszukam jego przyjaciela, pana doktora Gensbury.

Gdy tegoż wieczoru Harry Dickson opuszczał swe mieszkanie przy Baker Street, wyglądał jak typowy turysta amerykański, który ukradkiem wybiera się na przegląd spelunek londyńskich.
Okrągły brzuszek, a na nim gruba złota dewizka, czarna broda i pierścienie na palcach, wreszcie duży kapelusz na głowie — wszystko to sprawiało wrażenie, że to jakiś plantator bawełny ze stanu Karolina wybrał się na poszukiwanie przygód w dzielnicy portowej.
Sporo srebrnych monet i dwa rewolwery: jeden dużego kalibru i drugi mniejszy dopełniały rynsztunku tego typowego turysty.
Detektyw znał doskonale adresy potajemnych domów gry — to też trafił gdzie należało.
Gdy poprzedzony przez małego Chińczyka, który kosztem szylinga stał się bardzo uprzejmy, znalazł się detektyw w zadymionej salce z ruletką — niemal pierwszą osobą, jaką od proga dojrzał — był pan dr. Gensbury.
Ten prezentujący się doskonale i młody jeszcze człowiek grał z kilku gentlemanami, również wywodzącymi się ze sfer najlepszego towarzystwa londyńskiego.
Oczy lekarza błyszczały namiętnością: detektyw czytał w nich wyraźnie, że hazard jest treścią życia tego człowieka.
Gensbury, ujrzawszy rzekomego Amerykanina — jednym gestem zatrzymał grę i zwrócił się do przybysza ostro:
— Kto pan jest! Czego pan tu chce?
Z najniewinniejszą miną, mocno nosową, typowo amerykańska wymową, Dickson zwrócił się do obecnych:
— Kto jestem?... Jestem Taylor, James Humbert Taylor ze stanu Karolina. Czy panowie wezmą mi za złe, jeśli spróbuję w ich towarzystwie wygrać lub przegrać kilka funtów?... Płacę rzetelnie, gdy przegrywam i wiem, że gdy wygram — nie dostanę kwitu na bank na księżycu? Gramy zatem?...
Gensbury zmierzył intruza od stóp do głów, ale już łaskawszym okiem.
— Dobrze, niech pan siada. Zagramy!
Dickson grał ze zmiennym szczęściem, ale że przegrane przyjmował ze stoickim spokojem, a z racji wygranych nie manifestował specjalnej radości — przypadł do gustu swym partnerom.
Nie brzydka, choć mocno uszminkowana młoda kobieta, którą nazywali tu wszyscy Gildą, jak się później okazało współwłaścicielka lokalu — chwaliła Wuja Sama głośno:
— Tak się gra, moi panowie, mówiła do młodych Anglików. Bierzcie sobie przykład z wujaszka z Ameryki. To się nazywa elegancka gra...
Gensbury kilkakrotnie ją upominał, aby im nie przeszkadzała.
— Jak przegrywa, to mu wszystko przeszkadza, — rzekła gniewnie.
— Jeżeli nie przestaniesz, to się wyniosę! — żachnął się doktór.
— I tak się zaraz wyniesiesz. Nie chcesz, żeby Sirrins na ciebie czekał. Przecież wiedzą sąsiedzi jak kto siedzi.
Gensbury, jakby istotnie szukał tylko pretekstu, mruknął jakieś bardzo niewybredne słowo i wstał od gry.
Po chwili wyszedł.
— Krzyżyk na drogę, panie doktorze. Niech się pan śpieszy, bo pacjenci czekają.
Ta uwaga, poczyniona około godziny trzeciej w nocy, brzmiała, oczywista, bardzo ironicznie.
Gra się urwała.
— Czy mógłbym zaprosić panią na butelkę szampana? — zwrócił się nieco zażenowany wujaszek z Ameryki do Gildy.

— Z uczciwymi ludźmi nigdy nie odmawiam nawet dwóch butelek, — rzekła dama z czarującym uśmiechem.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak właściwej linii tekstu; zamiast niej jest powtórzona jedna z linii następnych.