Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pollyanna zamyśliła się przez chwilę, potem roześmiała się szczerze.
— Masz słuszność, Nansy! Była to gra w zadowolenie, chociaż zastosowałam ją bezwiednie. Zdarza się to często, gdyż jestem przyzwyczajona do wyszukiwania zawsze czegoś pocieszającego i dlatego udaje mi się to znacznie łatwiej, niż komu innemu.
— Możliwe — odparła Nansy, ale w głosie jej słychać było pewne niedowierzanie.
Koło godziny ósmej Pollyanna udała się na spoczynek.
Ponieważ siatki nie były jeszcze wstawione, pokoik na poddaszu przypominał raczej piec do wypalania. Pollyanna smutnym wzrokiem popatrzyła na zamknięte okna, lecz ich nie otworzyła. Rozebrała się, starannie poukładała sukienki, odmówiła pacierz, zgasiła świecę i wślizgnęła się pod kołdrę.
Jak długo przewracała się na łóżku z powodu dręczącej ją bezsenności — tego nie wiedziała. Czuła tylko, że upłynęło już dużo czasu do chwili, gdy zdecydowała się wreszcie wstać i otworzyć drzwi.
Na strychu było zupełnie ciemno i tylko promienie księżyca, przenikające przez małe okienko w dachu, znaczyły srebrzystą ścieżkę na podłodze.
Pollyanna bezwiednie skierowała swe kroki na tę ścieżkę, która doprowadziła ją do okienka.
Lecz wbrew oczekiwaniu, było ono również zamknięte, gdyż nie posiadało siatki! Ale za małą szybką rozpościerał się czarujący widok na tonącą w srebrzystych promieniach dolinę i było za nią powietrze — to czyste, świeże powietrze, którego