Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie, ciociu! W ten sposób witam tylko te osoby, które kocham! Zobaczyłam ciocię przez okno i przypomniałam sobie natychmiast, że ciocia nie jest panią z dobroczynności, lecz moją prawdziwą, kochaną ciocią, taką bardzo, bardzo dobrą, i nie mogłam się powstrzymać, aby nie przybiec i nie przywitać się!
Stary ogrodnik odwrócił się w stronę dziewczynki, przyglądając jej się bacznie. Panna Polly zaś usiłowała zmarszczyć brwi, lecz jakoś jej się to nie udawało.
— Tomaszu, na dziś dosyć! Mam nadzieję, że zrozumieliście wszystko, co mówiłam o tych krzakach! — rzekła trochę zmieszana i oddaliła się pośpiesznie.
— Czy już dawno pracujecie w tym ogrodzie, panie... człowieku? — zapytała Pollyanna z zaciekawieniem.
Starzec odwrócił się. Usta jego drżały, a w oczach błyszczały łzy.
— O tak, panienko! Jestem stary Tomasz — ogrodnik — odpowiedział i swą ciężką drżącą ręką pogłaskał jasne włosy dziewczynki.
— Jesteś bardzo podobna do twej matki, panienko! Znałem ją, gdy była małą dziewczynką, może mniejszą jeszcze od ciebie! Już wtedy pracowałem w tym ogrodzie.
Pollyanna westchnęła głęboko.
— Naprawdę? Więc znaliście moją matkę? Ach, proszę mi coś o niej opowiedzieć!
Lecz w tej chwili rozległ się dzwonek, a zaraz potem ukazała się Nansy.