Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc mi to powiedz — już nieco łagodniej rzekła Nansy.
— Owszem, powiem. Otóż mogłam się cieszyć, że kule te nie były mi potrzebne! — odparła wesoło Pollyanna. — Widzisz, jakie to jest proste, jeżeli się to zrozumie!
— Dziwna jakaś gra! — zauważyła Nansy, patrząc na Pollyannę niespokojnym wzrokiem.
A dziewczynka opowiadała jej, jak to było dobrze, gdy żył ojciec. W każdej smutnej chwili, a takich było wiele w jej życiu, znajdywała zawsze wespół z ojcem coś, z czego się można było cieszyć. A gdy się wyszukiwało coś przyjemnego, zapominało się wówczas o nieprzyjemnem. Powoli weszła ta „gra“ w przyzwyczajenie i Pollyanna w każdej przykrej sytuacji, prawie nie szukając, odnajdywała dodatnie strony.
Obecnie jednak Pollyanna straciła na zawsze wiernego towarzysza gry. Czy będzie mogła bez niego skutecznie grać w zadowolenie?
— Chyba spróbuję nauczyć ciocię Polly, — mówiła Pollyanna — może ona zgodzi się bawić ze mną.
— Ona? Przenigdy! — żywo zawołała Nansy. — Ale gdybyś chciała — dodała niepewnym głosem — mogłabym spróbować bawić się z tobą?
Pollyanna gorąco uścisnęła Nansy, a w parę chwil potem obie weszły do kuchni. Pollyanna z apetytem wypiła mleko i zjadła chleb, a następnie za radą Nansy udała się do salonu, gdzie zastała swą ciotkę czytającą książkę.