Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Głos Pollyanny zdradzał rozpaczliwe poprostu rozczarowanie.
— Nigdy.
— A więc to nie było tak, jak w powieści?
Pan Pendlton nic nie odpowiedział: smutnym, zadumanym wzrokiem patrzył przez okno.
— Boże, jaka szkoda! A wszystko szło przecież tak dobrze — mówiła prawie ze łzami w oczach Pollyanna — tak chciałam zamieszkać tu... z ciocią Polly.
— A teraz już nie chcesz? — zapytał pan Pendlton, nie odwracając głowy.
— Pewnie, że nie! Należę przecież do cioci Polly!
Pan Pendlton odwrócił się nagle do niej.
— Przedtem, niż należałaś do niej, Pollyanno, należałaś do twojej matki. I właśnie jej rękę i serce pragnąłem posiadać.
— Mojej matki?
— Tak. Wprawdzie nie miałem zamiaru ci o tem mówić, ale może będzie lepiej, gdy będziesz to wiedziała!
Twarz pana Pendltona pobladła, mówił z wysiłkiem. Pollyanna patrzyła na niego szeroko otwartemi oczyma.
— Kochałem twoją matkę, lecz ona mnie nie kochała i po pewnym czasie odjechała z twoim ojcem.
Wtedy dopiero uprzytomniłem sobie, jak bardzo ją kochałem. Świat stał się dla mnie bezbarwnym, smutnym, pustym... Ale co tam!... Podczas