Strona:H. Porter - Pollyanna.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panna Polly. — Powiedz mi lepiej, coś ty sobie myślała, idąc na zebranie Towarzystwa dobroczynności i prosząc w tak niedorzeczny sposób o tego małego żebraka?
— To nie głupstwo — mówiła Pollyanna, pozostawiając bez odpowiedzi pytanie ciotki. — Ciocia nie ma pojęcia, jaka jest teraz ładna! — Ach, ciociu, proszę mi pozwolić uczesać się, jak to robiłam z panią Smith, i przypiąć do włosów kwiat! Takbym chciała widzieć, jakby to wyglądało!
— Pollyanno!
Panna Polly mówiła głosem suchym, bardziej może suchym tym razem, gdyż nie chciała zdradzić pewnej radości, którą jej sprawiły słowa Pollyanny! Bo kogóż wogóle interesowały jej włosy? kto chciał widzieć ją piękną?
— Pollyanno, nie odpowiedziałaś mi na moje pytanie. Dlaczego w tak niedorzeczny sposób zwróciłaś się do pań o tego chłopca?
— Wiem, ciociu, że było to niedorzeczne, ale nie myślałam tak, dopóki nie przekonałam się, że one wolą widzieć swoje nazwiska wydrukowane na papierze, niż wychowywać tego chłopca! Napisałam więc do moich pań: może one coś zrobią! Przecież od nich Dżimmi jest daleko! A teraz, czy mogę ciocię uczesać?
Panna Polly przesunęła ręką po twarzy; czuła, że ogarnia ją znane jej, od czasu przybycia Pollyanny uczucie niemocy.
— Ależ Pollyanno. Gdy te panie opowiedziały mi dziś, jak wtedy postąpiłaś, wstyd mi było za ciebie! Spodziewałam się, że...