Przejdź do zawartości

Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   250   —

niepomny tego szczególnego wybuchu namiętności, któremu uległ przed chwilą. Słońce zapadało za odległe bory, cisza jakaś i spokój uroczysty spowijały całą przyrodę. Rzucił wzrokiem dokoła, następnie spojrzał na ziemię i dostrzegł zeschłe liście, wśród których widać było tu i owdzie włosy ludzkie, a na nich świeże krople krwi czerwonej. Ramiona opadły mu bezwładnie i purpura twarzy błyskawicznie ustąpiła miejsca bladości, cechującej przestrach.
— To jest boleść, a ta boleść, to dzieło rąk moich.
Przy szybkiem kojarzeniu myśli, właściwem takim momentom ważnym, zwrócił uwagę na tę nieruchomość, która mu się wydała złowróżbną, i wślad zatem zawołał głosem, który mu się zaledwie dobył z gardła:
— Wstawaj!
A gdy leżący nie odpowiedział na takie wezwanie ani jednem drgnięciem, powtórzył ten wyraz, ale głosem już o wiele łagodniejszym — niemal proszącym:
— Wstawaj — obudź się!
Ale ten człowiek zwyciężony był głuchy, niemy i bezwładny. Postał tak jeszcze nad nim kilka chwil, oglądał się, wreszcie owładnęło nim samym nagle przerażenie nie-