Sandy Bright, wioskowy zegarmistrz, powracał do domu, niosąc na plecach ćwierć połcia słoniny, otrzymanego od rzeźnika Spinnera w zamian za dostarczony mu zegar ścienny. Była noc bardzo ciemna; niepomiernie go też przeraziło zasłyszane nagle trzepotanie w górze jakichś skrzydeł, a wraz z tem doszło uszu jego coś, niby płacz, niby jęk niewieści. Okropne było to wszystko razem. Bright był człowiekiem nerwowym, można sobie tedy wystawić jego przerażenie, gdy biedak, spojrzawszy w górę, ujrzał, mimo ciemności, olbrzymiego jakiegoś ptaka, którego skrzydła zataczały wielkie kręgi po nad koronami cedrów, wznoszących się nad pagórkiem przydrożnym. Wydało mu się, że to ptaszysko zaczyna się opuszczać wprost na niego, co rozważywszy naprędce, wziął nogi zapas i drapnął przed siebie, pozostawiając na Boską Opatrzność słoninę swoją, bo niby nie ułatwiała mu ona wcale ucieczki, a on naprawdę chciał uciec od tego dziwu całego choćby na skręcenie karku. Nie długo biegł w ten sposób, gdyż dzięki ciemnościom nieprzeniknionym, potknąwszy się o jakiś korzeń, runął jak długi głową naprzód, i pozostał tak już bez ruchu, albowiem wyraźnem dlań było, że z tego nieszczęścia nogi nie wyratują go z pewnością.
Strona:H. G. Wells - Gość z zaświatów.djvu/10
Wygląd