Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/069

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mnie idzie o prawdę, przeto unikam przypuszczeń.
— Dobrze. Widzę, że trzeba mi będzie zmienić potrosze zapatrywanie na detektywów, bo chociaż naogół jest ono zupełną prawdą, stanowisz pan wyjątek.
— Pochlebstwa nie oddziaływują na mnie. Sytuacja pańska jest w tej chwili bardzo niewyraźna i dobrzeby było powiedzieć mi, co umożliwiło panu rozpoznanie zamordowanej.
— Uczynię to. Damę ową widziałem raz tylko w życiu. Jestem w Nowym Jorku niespełna dwa lata dopiero, a zimy minionej zaręczyłem się z Miss Remsen. W miesiąc potem mniej więcej, otrzymałem list, podpisany „Róża Mitchel”, z zawiadomieniem, że autorka jego zna tajemnicę rodziny mojej, odsłonięcie której skłoni Miss Remsen do zerwania niezwłocznie zaręczyn. Wymieniła cenę za milczenie, dołączając fotografję, bym ją poznał, gdyż była tak bezczelna, że doniosła, iż sama przyjdzie po pieniądze. Tak się stało i odtąd nie widziałem jej.
— Czy może pan opowieść tę udowodnić?
— Pokażę panu list i fotografję, jeśli chcesz iść ze mną do Lochów Bezpieczeństwa Garfielda.
— Chodźmy zaraz. A zapłaciłeś jej pan?
— Tak jest.
— Czyż panu nie przyszło na myśl, że jest to rzecz wielce niebezpieczna ulec wymuszeniu. Człowiek taki popada w niewolę szantażysty.
— To prawda. Popadłem w niewolę tej kobiety.
— Bardzo niebaczne zeznanie, z uwagi że ją zamordowano właśnie.
— Wiem o tem... Ale jesteśmy już na miejscu.
Weszli obaj do budynku, Mitchel kazał dać sobie klucz od swego trezoru. Nie brał go nigdy