Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

towarzysza, który mając twarz pokrytą mydlinami, musiał się obetrzeć, zanim dał odpowiedź.
— No i cóż dalej? — powiedział zupełnie obojętnie.
— Ależ... ależ... kierownik pociągu chce mnie rewidować.
— Oczywiście. Czegóż się boisz? Wszakże nie jesteś złodziejem?
— Nie... ale...
— Tu niema żadnego: ale... Jeśli jesteś niewinny, pozwól się rewidować!
Potem jął przed zwierciadłem, śmiejąc się, wiązać starannie krawatkę. Przyjaciel spojrzał nań w sposób, który zrozumieć mógł tylko Barnes, wiedzący dobrze, iż właśnie Bob zawarł zakład o popełnienie zbrodni i jasnem było podejrzenie przyjaciela jego.
— Panie kierowniku, — powiedział młodzieniec pierwszy — zachowanie moje mogło się panu wydać zrazu podejrzane i tego wyjaśnić nie mogę. Jestem gotów do rewizji i zależy mi właśnie na zbadaniu jak najbardziej starannem.
Nastąpiła rewizja, bezskuteczna zresztą.
— Oto bilet mój. Nazwisko Artur Randolph, z firmy I. O. Randolph & Syn, a ten pan przyjaciel mój, za którego ręczę, to Robert Leroy Mitchel.
Słysząc nazwisko Mitchel, Barnes nastawił ucha, zdziwiony bardzo, bowiem to samo nazwisko podała mu okradziona.
— Dziękuję ci, Arturze! — powiedział Mitchel. — Ale mogę odpowiadać sam za siebie.
Po chwili wahania zwrócił się kierownik pociągu do Mitchela.
— Przykro mi bardzo, ale muszę prosić pana także o zezwolenie na rewizję. Jest to obowiązkiem moim.