Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/025

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pytanie było zupełnie proste i Barnes rzucił je całkiem niewinnie. Dlatego zdumiało go wrażenie tych słów. Dama zerwała się i przeistoczyła zupełnie.
— Cóż to ma do rzeczy? — rzekła, zaciskając usta. — Być może i tak zbyt wiele powiedziałam obcemu. Proszę przyjść do mnie, a podam wszystkie szczegóły, o ile zresztą zdecyduję się na pozostawienie sprawy w pańskiem ręku. W razie przeciwnym wynagrodzę trud dotychczasowy. Żegnam pana.
Barnes odprowadził ją zamyślonemi oczyma, nie wstając.
— Łże, zdaje się, ta baba! — mruknął do siebie i wrócił do swego wagonu, gdzie właśnie rewidowano dwu panów, którzy to traktowali, jako żart niezrównany. Inii podróżni poddawali się także bez oporu badaniom. Tymczasem Barnes czekał w swym przedziale. Nakoniec cierpliwość jego została nagrodzona. Z coupee ósmego wyszedł młody, przystojny człowiek, lat około 26, kierując się do garderoby. Barnes poszedł za nim i wkroczył do oddziału dla palących. Zaledwo tam usiadł, nadszedł drugi młodzieniec, widocznie podróżny z przedziału ósmego, i jął się myć, podczas gdy kierownik pociągu opowiadał pierwszemu o kradzieży i prosił o zezwolenie na rewizję. Brakło już niewiele minut, by pociąg stanął w Nowym Jorku i obszukano wszystkich podróżnych, z wyjątkiem tych dwu, najwykwintniejszych niewątpliwie. To też wielkie było zdumienie funkcjonarjusza, gdy zauważył, iż młodzieniec, do którego mówił, objawia wielki niepokój.
— Bob, czy słyszysz? Popełniono wielką kradzież w pociągu! — rzekł chrypliwym tonem do