Strona:Guy de Maupassant-Wybór pism (1914).djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czekiwał swych krewnych i kilku przyjaciół, którzy mieli asystować tej uroczystości.
Od dni ośmiu padał śnieg i czarne role pokryte już jesiennymi zasiewami obielił lodowaty szron.
Zimno było w chatach okapturzonych białą warstwą śniegu, sady okryte sędzieliną zdawały się kwitnąć, obielone jak w pięknych miesiącach pokwitania.
Tego dnia, wielkie chmury pędzone zimnym wiatrem północnym zniknęły i błękit nieba rozciągał się nad pobieloną ziemią, na którą padały srebrzyste promienie słońca.
Cezar patrzał przed siebie przez okno, nie myśląc o niczem... szczęśliwy...
Drzwi otwarły się, weszły dwie kobiety odświętnie ubrane, ciotka i kuzynka narzeczonej, trzech mężczyzn, jej kuzynów, potem jedna sąsiadka. Pousiadali w milczeniu na stołkach, nawet nie poruszając się, kobiety w jednym, mężczyźni w drugim kącie izby, onieśmieleni tym zakłopotaniem, które obejmuje ludzi zebranych dla jakiejś uroczystości.
Jeden z kuzynów wkrótce zapytał: Czy to już nie czas?
Cezar odpowiedział: Myślę że już czas.
A więc chodźmy zawołał drugi.
Wszyscy podnieśli się. Wtedy Cezar nagłym niepokojem ogarnięty, wydrapał się po drabinie na strych, żeby zobaczyć czy jego ojciec jest gotów. Stary zawsze rano zwykle wcześnie już go-