Strona:Gustaw Meyrink - Zielona twarz.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mimowoli musiał się roześmiać — przypomniało mu się barokowe zdanie jego przyjaciela, barona Pfeilla, który na południe zaprosił go do kawiarni „De vergulde Turk“ i z głębi duszy nienawidził wszystkiego, co związane jest z perspektywicznem malarstwem: „grzech pierworodny wcale nie wyniknął ze zjedzenia jabłka; to jest pusty zabobon. Zaczął się z wywieszaniem obrazów po mieszkaniach. Ledwo człowiekowi murarz ładnie wymalował cztery ściany, już przychodzi szatan w postaci „artysty“ i wmalowuje „domki z perspektywą“. Stąd do zupełnego wycia i szczękania zębów jest tylko jeden jeszcze krok i pewnego dnia wisi się w jadalnym pokoju we fraku i orderach obok Izydora Pięknego lub innego koronowanego idjoty o gruszkowatej czaszce i gębie Botokuda — i przypatruje się sobie samemu w czasie jedzenia“.
— „Tak, tak, powinno się rzeczywiście dla wszystkiego i dla każdego mieć śmiech w pogotowiu — ciągnął cudzoziemiec dalej swe rozmyślania — tak zupełnie bez powodu nie uśmiechają się posągi Buddhy, a posągi świętych chrześcijańskich są przepojone łzami. Gdyby się ludzie częściej śmieli, byłoby pewnie mniej wojen. — Od trzech tygodni gonię już po Amsterdamie, umyślnie niezapamiętywam żadnych nazw ulic, nie pytam co to za budynek, dokąd płynie ten czy ów okręt, albo skąd przybywa, nie czytam