Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Srebrne skrzyneczki z relikwiami leżały we śnie wiekuistym.
Oto! Z wielkiej, wielkiej oddali przenikał turkot kopyt końskich przytłumiony, ledwie wyczuwalny uchem, jakby chciał się przybliżyć i milknąć.
Matowy dźwięk, jak kiedy turkot kół ścicha.

Szelest jedwabnej sukni zbliżył się do mnie i subtelna wytworna kobieca ręka dotknęła się mego ramienia.
„Proszę, proszę — chodźmy tam pod kolumnę; przykro by mi było tu koło klęczników mówić z panem o rzeczach, o których mam mu powiedzieć.
Uroczyste obrazy dokoła wypłynęły w trzeźwej jasności, światło nagle mi się jawiło.
„Nie wiem wcale, jak mam Panu dziękować mistrzu Pernath, że Pan był łaskaw na tak brzydką niepogodę zrobić dla mnie tak daleką drogę.“
Szepnąłem parę banalnych wyrazów.
„— — Ale nie znam innego miejsca, gdzie była bym pewniejsza od szpiegów i niebezpieczeństwa, jak tu. Tu do katedry napewno nikt za nami nie chodził.
Wyjąłem list i wręczyłem go damie.
Była ona prawie jak zamaskowana, w kosztownem futrze — ale już z dźwięku jej głosu poznałem ją jako tę, która niegdyś pełna strachu uciekła przed Wassertrumem do mego pokoju na Kogucim zaułku. Nie byłem też bynajmniej zdziwiony, gdyż tego właśnie oczekiwałem.
Oczy moje zawisły na jej twarzy, która w zmierzchu śród tej niszy muru zdawała się jeszcze bladszą, niż to mogło być w rzeczywistości. Piękność jej była tak zdumiewająca, żem powstrzymał oddech i stałem jak zaklęty. Najchętniej padłbym jej do nóg i całowałbym jej stopy, dziękując, że to ona była, co wzywała mojej pomocy; że ona mnie do tego wybrała.