Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych podwojach, a na nich lwie głowy z kółkiem spiżowem w paszczy.
I tu wszędzie śnieg — śnieg. Miękki, biały jak skóra olbrzymiego niedźwiedzia z pod bieguna lodowatego.
Wszystkie, dumne okna, gzymsy pokryte szromem i lodem, obojętnie spoglądały w przestwór ku obłokom.
Dziwiłem się, że niebo jest pełne ciągnących ptaków.
Gdym wchodził po niezliczonych stopniach granitowych na Hradczyn, a każdy szeroki na miarę czworga chłopa, krok za krokiem miasto ze swemi dachy i szczyty zapadało się w mgły przed moimi zmysłami.

Już czołgał się zmierzch wzdłuż szeregu domów, gdy wszedłem na samotny plac, z którego środka katedra unosi się ku tronowi aniołów.
Ślady nóg, których brzegi zaskrzepły lodem — prowadziły do bocznej bramy.
Skądziś z jakiegoś odległego mieszkania dzwoniły łagodne zabłąkane tony harmoniki — śród powszechnej ciszy wieczornej. Jak kropelki łez żałoby dźwięki te zapadały w omdleniu.
Usłyszałem poza sobą westchnienie wyściełanej poduchy gdym zamykał za sobą drzwi kościelne poduchą węwnątrz wyścielone; wówczas znalazłem się w mroku, a złoty ołtarz w niemym spokoju migał ku mnie zielonem i niebieskiem skrzeniem zamierającego światła, które spływało na klęczniki poprzez kolorowe szyby.
Iskry się sypały z czerwonych szklanych ampl.
Powiędły zapach wosku i kadzidła.
Opieram się o ławkę. Krew moja dziwnie się uspokaja w tem królestwie nieruchomości.
Życie bez uderzeń serca napełniało przestrzeń — tajemnicze, cierpliwe oczekiwanie.