Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



SEN.

Światło miesiąca spłynęło w nogi mojego łóżka i rozpostarło się, jak wielki jasny, płaski kamień. Gdy pełnia księżyca kurczy się, a lewa jego strona poczyna niknąć niby twarz, ku której starość się zbliża, która marszczy się i chudnie: wówczas, w takie godziny nocy opanowują mnie dziwne trwogi i niepokoje.
Nie śpię i nie czuwam, ale w półśnie, w duszy to, co przeżyłem z tem, com czytał i słyszał, miesza się, jak strumienie o różnych barwach i przejrzystości.
Zanim udałem się na spoczynek, czytałem żywot Buddy Gotamy i teraz jedna przypowieść na tysiąc sposobów z oddali powraca mi uporczywie w myśli.
„Wrona poleciała do kamienia, który wyglądał jak kawał słoniny i myśli: może znajdzie się tu coś smacznego? Nie znalazłszy tam jednak nic smacznego, odleciała dalej. Jak ta wrona, która zbliżyła się do kamienia, tak my opuszczamy ascetę Gotamę, utraciwszy doń upodobanie.“ —
I obraz kamienia, który wygląda jak kawał słoniny, urasta w mej wyobraźni do potwornych rozmiarów; stąpam przez wyschnięte łożysko rzeki i dźwigam, usuwam gładkie krzemienie szaro błękitne, nakrapiane świecącym pyłem, po którym drepcę i drepcę, a jednak nie mogę sobie z niemi dać rady; potem napotykam czarne o siarczano-żółtych plamach, jak skamieniałe próby rzeźbiarskie jakiegoś dziecka, które chce naśladować niezgrabne, centkowane skrzeki; chcę precz od siebie daleko odtrącić