Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znowu szalona zawziętość i z uporem bezmyślnym razem w kąt się wcisnęły, na nowo się rozprysły i w końcu zniknęły za rogiem. Tylko jakaś gruba gazeta nie mogła podążyć za niemi; została na chodniku, podnosiła się i opadała bezdarnie, jakby jej tchu zabrakło i z trudem chwytała powietrze. Wówczas przyszło mi do głowy mroczne podejrzenie: cóż, jeżeli w końcu nasze życie niczem innnem nie jest, jak takim strzępkiem papieru? Czy to nie jaki niewidzialny, nieuchwytny wiatr pomiata nami w tę i ową stronę — i nadaje kierunek naszym czynom, gdy nam roi się w zaślepieniu, że idziemy za naszą własną wolną wolą? Cóż, jeżeli nasze życie niczem więcej nie jest, jak zagadkowym wiatrem wirowym, wiatrem, o którym Biblia mówi: wiesz-li skąd on przybywa i dokąd idzie? Czyż nie śni się nam czasem, że stoimy w głębokiej wodzie i łowimy srebrne ryby, a nic innego się nie stało, prąd zimnego powietrza musnął nasze ręce?
„Prokopie, mówicie słowami Pernata. Cóż to się z wami dzieje? pytał Zwak i nieufnie spojrzał na muzyka.
„Historja o księdze Ibbur, którą przedtem mistrz nam opowiadał — szkoda, żeście przyszli tak późno, i żeście jej nie słyszeli! — ta historja jakby echem w nim przemawia“ — powiedział Vrieslander.
„Historja o księdze?
„Właściwie historja o człowieku, który przyniósł książkę i wyglądał dziwnie. — Pernat nie wie jak się ten człowiek nazywa, gdzie mieszka, czego chciał, a chociaż jego postać musi być bardzo uderzająca — nie da się jednak żadną miarą określić dokładnie.
Zwak przysłuchiwał się rozmowie.
„To jest godne zastanowienia — rzekł po chwili. Czy obcy nie był czasem gołobrody i czy nie miał oczu skośnych, zezowatych?