Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ście nigdy zmyć z niej nie mógł. Ja zawsze mówię — — „Fritzi! Płacić! zawołał ktoś z estrady.
Rzuciłem wzrokiem po sali, gdy usłyszałem za sobą ciche metaliczne ćwierkanie, niby świerszcza.
Obejrzałem się zaciekawiony. Nie dowierzałem swoim oczom.
Twarzą odwrócony ku ścianie, stary jak Matuzal, trzymając pozytywkę małą jak pudełko papierosów na swoich trzęsących się szkieletowych rękach siedzi w kącie, skurczony do cna, ślepy zgrzybiały Neftali Szafranek — i kręci małą korbką.
Podchodzę do niego.
Zmieszany śpiewa szeptem sam sobie.

Frau Pick, Frau Hock
und rote, blaue Stern
die schmusen allerhond
Von Messinung, aus Räucherl und Rohn.

„Czy nie wiecie, jak się nazywa ten stary człowiek? zapytuję przebiegającego kelnera.
„Nie, panie, nikt nie zna jego nazwiska. On sam go zapomniał. Jest zupełnie sam na świecie. Czy pan uwierzy: on ma 110 lat! Dostaje u nas co noc tak zwaną łaskawą szklankę kawy.“
Pochylam się nad starcem — i krzyczę mu w ucho jedno słowo: „Szafranek!“
Działa to na niego jak błyskawica. Coś zamruczał. Z zastanowieniem przesuwa ręką po czole.
„Czy pan mnie rozumie, panie Szafranek?
Skinął głową.
„Niech pan dobrze uważa! Chciałbym pana o coś zapytać z dawnych czasów. Jeżeli mi pan dobrze odpowie, dostanie pan guldena, którego kładę tu na stole.
„Guldena„ powtórzył stary i zaraz zaczął kręcić korbą swojej pozytywki.
Powstrzymałem jego rękę. „Niech pan sobie