Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ogniste spojrzenia; — stosownie do tego, jak jej się uda.
Oczywiście konieczne jest zarazem podniesienie brwi, gdyż to powiększa czarodziejstwo spojrzenia.
„Panienko, jak się nazywa markier?“ powtarzam swe pytanie. Spoglądam na nią; ona chętniejby usłyszała: Panienko, dla czego raczej nie nosisz na sobie nic, prócz fraka? albo coś podobnego. Ale nie pytam o to: zbyt mi po głowie krąży mój sen..
„No, jakże się ma nazywać?“ z nadąsaną miną odpowiada. Oczywiście nazywa się Ferri. Ferri Athenstädt.
„Ale, ale! Ferri Athenstädt. — Hm — a więc znów stary znajomy.
„Niech-że mi panienka dużo, dużo o nim opowie — mówię słodko, ale zaraz muszę się pokrzepić koniakiem; — „Pani tak miło szczebiocze! (Brzydzę się samym sobą).
„Panienka“ tajemniczo pochyla się tuż nademmną, aż jej włosy twarz mi łachocą i szepcze:
„Ferri przedtem był to ćwik kuty na cztery nogi. Podobno pochodzi z bardzo starej szlachty ale to oczywiście jest takie tylko bajanie, bo on wcale brody nie nosi. A mówią też, że dawniej miał strasznie dużo pieniędzy. Pewna rudowłosa żydówka, która już za młodu była „taka“ — znów kilka razy szybko napisała jej nazwisko — wycisnęła z niego wszyściusieńko. Oczywiście mówię wedle monety. No, a kiedy on już był bez grosza, to go puściła kantem i wydała się za mąż za bogatego pana: za...“ — szepnęła mi do ucha, jakieś nazwisko, którego nie mogłem uchwycić.
„Wielki pan musiał się naturalnie wyrzec wszelkich zaszczytów i od tego czasu mógł się nazywać tylko Ritter von Dämmerich. No, więc tak. Ale tego, że ona była dawniej „taka“, tego już oczywi-