Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wałem oddech, aż mi pierś niemal rozsadzało: pragnąłem wymusić w sobie obraz swego sobowtora, abym go mógł jej posłać jako pocieszyciela.
I raz ukazał mi się on koło mej pryczy z literami: Chabrat Zereh Aur Bocher — ułożonemi jak w zwierciadle na piersiach — i chciałem, krzyknąć z radości — że teraz znów wszystko będzie dobrze: ale zapadł się w podłogę, zanim mu zdołałem rozkazać, aby się dalej Mirjam objawił.

Że też żadnych wiadomości nie otrzymuję od przyjaciół!
Czy zakazane jest przesyłanie listów? pytałem współtowarzyszów więziennych.
Nie wiedzieli. Dotąd żaden z nich nigdy listu nie otrzymał; zresztą nie było nikogo, co by do nich mógł pisać.
Dozorca obiecał mi się dowiedzieć o tem przy sposobności.
Paznokcie mi popękały, takem je gryzł nieustannie: włosy mi dziko zarosły, bo nie było nożyczek, grzebienia i szczotki.
Również nie było wody do mycia.
Prawie nieustannie walczyłem z chęcią wymiotów, gdyż odwar kiełbasy zaprawiany był sodą zamiast soli.
— — Był to przepis więzienny, aby „ujarzmić wzmaganie się popędu płciowego“.
Czas mijał w szarej, przeraźliwej monotonji. — Toczył się po jednym i tym samym wciąż obwodzie, jak koło udręczeń. Były pewne momenty, które znał każdy z nas, a w których ten lub ów nagle zeskakiwał z pryczy — godzinami chodził tam i z powrotem — jak dzikie zwierzę — i znów złamany upadał na swoje łoże — i przytępiały, bezmyślny czekał — czekał — czekał.
Gdy nadchodził wieczór, rojem ciągnęły pluskwy, niby mrówki po ścianach. — i zdumiony pyta-