Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

by, a gdym tylko się odwrócił, zaraz patrzył na ziemię, jakby zgubił coś na ulicy. —
Miał na sobie jasno popielaty kratkowany za ciasny paltot i czarne świecące jakby od tłuszczu spodnie, które mu wisiały na nogach jak worki. Na lewym trzewiku miał wystębnowaną jajowatą sklepioną łatkę skórzaną, co wyglądało tak, jakby nosił pierścień na wielkim palcu u nogi. —
Zaledwiem usiadł — wszedł i on i umieścił się przy stoliku tuż obok. Sądziłem, że chce mnie „naciągnąć“ na pieniądze i już szukałem portmonetki, gdy na jego nabrzmiałych rzeźnickich palcach zauważyłem duży brylant.
Godziny całe siedziałem w kawiarni — i z wewnętrznego zdenerwowania sądziłem, że oszaleję — ale dokąd pójdę? — Do domu? Może włóczyć się po ulicach? Jedno zdawało mi się okropniejsze niż drugie.
Pełne zaduchu powietrze. Wieczny, bezmyślny huk bilardowych kul. Suche, nieustające mamrotanie jakiegoś tygrysa gazet w mojem sąsiedztwie. Urzędnik z akcyzy o bocianich nogach, który na zmianę już to dłubał w nosie, już to żółtemi od cygaretek palcami gładził sobie brodę przed kieszonkowem lusterkiem. Aksamitne brunatne kurtki zapoconych, obmierzłych, klekocących włochów, którzy siedzieli przy stole i kłótliwie grali w karty, od szwargotu przy swoich kozerach przechodząc do pięści, a przytem nieustannie pluli na podłogę.
Cała ta ohyda krew mi z żył wysysała. Zwolna pociemniało i płasko-stopy kelner o wiotkich kolanach zaczął drągiem sięgać ku świecznikom gazowym, aby się w końcu — głową kiwając, przekonać, że gaz się palić nie chce.
Ile razy odwracałem oczy, zawsze napotykałem zezowate wilcze spojrzenie błazna w monoklu, który się każdym razem szybko ukrywał za gazetą, albo swą brudną brodę pogrążał w dawno wypitej filiżance kawy.