Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znaleść tego otworu w murze, przez który wszedłem, — wpadłem na drewniane okratowanie. — Nic nie pomoże. Musze kogoś obudzić, aby mi wskazał drogę: powiedziałem sobie. Czy to nie dziwne, że ulicę zamyka w tem miejscu dom, — większy niż pozostałe i prawdopodobnie zamieszkały. Nie mogłem sobie uświadomić, czym go kiedykolwiek zauważył. Może był otynkowany na biało, gdyż świecił tak jasno we mgle nocnej. Przeszedłem okratowaniem przez wązką ścieżkę ogrodową, przysunąłem twarz do szyby: wszędzie ciemno. Zastukałem do okna. — Wtedy wewnątrz ukazał się jakiś człowiek stary, jak świat, trzymający w ręku zapaloną świecę; przeze drzwi starczo chwiejnym krokiem wchodzi do środka pokoju, zatrzymał się, powoli obrócił głowę w kierunku zakurzonych retort i kolb alchemicznych na ścianie, utkwił zamyślony wzrok na potężne pajęczyny w kątach, poczem niewzruszenie skierował swój wzrok ku mnie. Cień kości policzkowych padł mu na otwory oczne, tak iż wyglądało, jakby były puste; wprost mumjia. Widocznie mnie nie widział. Stuknąłem w szybę. Nie słyszał mnie. Wychodził bez szmeru, jak lunatyk napowrót z pokoju. Czekałem napróżno. Zastukałem do bramy: nikt nie otwierał.

Nie pozostawało mi nic, jak szukać tak długo, aż w końcu znajdę wyjście z tej ulicy.

Zastanowiłem się, czy nie byłoby najlepiej, gdybym jeszcze poszedł między ludzi, — do moich przyjaciół: Zwaka, Prokopa i Vrieslandera do starej „spelunki,“ gdzie znajdę ich napewno, — aby zagłuszyć choćby na parę godzin tę trawiącą mnie tęsknotę do pocałunków Angeliny. Szybko udałem się w drogę.

Jak trójliść umarłych — wszyscy trzej siedzieli wokół starego zjedzonego przez robaki stołu, mając bia-