Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cze rzucić wzrokiem przez sztachety na zamek, za którego oknami ona spała! — — Zboczyłem w kierunku, skąd przyszedłem, poomacku błądziłem wśród gęstej mgły, wzdłuż szeregu domów i przez drzemiące place, zobaczyłem groźne wynurzające się czarne pomniki i pojedyncze budki strażnicze i floresy barokowych fasad. Matowy połysk tworzył olbrzymie, fantastyczne koła o tęczowych barwach na tle mgły, stawał się żółtawy, rażący oczy i rozchodził się za mną w powietrzu. Nogi dotykały się szerokich, kamiennych stopni, posypanych żwirem. Gdzie byłem? Wąwóz, który spadzisto prowadził na dół? Gładkie mury ogrodowe na lewo i na prawo? Nagie gałęzie jakiegoś drzewa zwieszały się nad drogą. Spływały z nieba: pień ukrywał się za ścianą z mgły. — Kilka zgniłych cienkich gałązek, przy dotknięciu kapelusza, ułamało się z trzaskiem, spadło po moim palcie w mglistą, szarą przepaść, która ukrywała przedemną moje nogi. Wtem błyszczący punkt: samotne światło w oddali — gdzieś — zagadkowe — światło między niebem a ziemią — — — Widocznie zabłądziłem. To mogły być tylko stare schody zamkowe na zboczu ogrodu, na górze Książęcej — — — — Potem długa przestrzeń gliniastej ziemi. — Gościniec brukowany. Olbrzymi cień wznosił wysoko swą głowę w czarnej sztywnej szpiczastej czapce: „Daliborka“. — Wieża więzienna, w której niegdyś ludzie ginęli z głodu, gdy królowie na dole w Jelenim Jarze polowali na dziczyznę. Wązka, ślepa uliczka z wylotami strzelnic, ślimacza dróżka, zaledwie na tyle szeroka, żem mógł rozciągnąć ręce — i stanąłem przed szeregiem domków nie wyższych ode mnie. Gdy wyciągnąłem rękę, mogłem dosięgnąć dachów. Znalazłem się na ulicy „Alchemików“ gdzie w czasach średniowiecznych adepci kunsztu tajemnego żarzyli kamień filozoficzny i zatruwali promienie księżycowe. Żadna inna droga tam nie dochodziła, oprócz tej którą przyszedłem. Nie mogłem