Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



D.

Godziny ostatnich dni upłynęły mi jak na skrzydłach. Zaledwie miałem czas na posiłek. Nieustanny pociąg do działalności zewnętrznej, przykuwał mnie od rana do wieczora do mego warsztatu. Gemma była ukończona, i Mirjam cieszyła się z niej jak dziecko. Również litera „I“ w książcę Ibbur była poprawioną. Przechyliłem się w tył i zacząłem rozmyślać, pełen spokoju o wszystkich drobnych zdarzeniach dzisiejszego dnia: stara kobieta, która mi usługuje, wpadła do pokoju rano po burzy z wiadomością, że kamienny most zawalił się tej nocy. — Dziwne! — zawalił się! Zapewne właśnie w tej godzinie, w której ja te ziarnka — — — nie — nie, — nie myśleć o tem! to co się wtedy zdarzyło, mogłoby przybrać pozór czczej ułudy; ja zaś postanowiłem pochować tą zjawę w swej duszy, aż znowu sama się obudzi, — aby tylko tego nie dotykać. Jak to było niedawno, gdy szedłem jeszcze przez most, widziałem kamienne posągi, — a teraz leży w gruzach, most, który przetrwał stulecia. Miałem niemal bolesne uczucie, że już nigdy więcej nie postanie na nim moja noga. Gdyby go nawet znowuż odbudowano, nie byłby to już nigdy ten stary, tajemniczy most kamienny. Wycinając gemmę, rozmyślałem o tem godzinami i jak to się rozumie samo przez się, rozmyślałem tak, jak bym nigdy o tem nie zapominał; żywo też stanęło mi przed oczyma: jak często, w dziecinnych i późniejszych latach spoglądałem na wizerunek świętego Luitgarda i innych, którzy teraz leżą pogrzebani w szumiących wodach. Wiele drobnych, kochanych rzeczy, które